niedziela, 8 marca 2015

Rozdział 18

Po dziewięciu godzinach lotu, wylądowaliśmy w Seattle. Wyszłam z samolotu i odebrałam swoją walizkę z taśmy. Skierowałam się do wyjścia, a tuż za nim było pełno taksówek. Wsiadłam do jednej z nich i podałam adres domu Victorii. Rozsiadłam się na tyle samochodu, oglądając mijające budynki. Dawno nie byłam w Ameryce, ale na pewno też się za nią nie stęskniłam. To nie jest kraj, który brałabym pod uwagę, gdybym miała się wyprowadzić z Londynu. Sydney tak, to jest coś co by mi odpowiadało. Po kilku minutach wyjechaliśmy z miasta i jechaliśmy przez małe wioski, lub przez kompletne pustkowie, na którym znajdowały się tylko drzewa i inne krzaki. Była noc, więc niewiele było widać, lecz pojedyncze latarnie stojące na poboczach oświetlały drogę chociaż trochę. Podróż ze Seattle do West Lake Stevens zajęła nam trochę ponad godzinę, bo mój kierowca skąpił prędkości... Wysiadłam pod samym domem przyjaciół, wcześniej płacąc za przejazd. Taksówki są tu znacznie tańsze, jak w Anglii. Chwyciłam walizkę w dłoń i wkroczyłam na posesję, którą miałam okazję odwiedzić już kilka razy. Nie chciałam pukać, ani używać dzwonka, bo pewnie obudziłabym małą Darcy. Wyciągnęłam więc telefon z kieszeni czarnego płaszcza i zadzwoniłam do Vicki. Poinformowałam ją, że stoję przed drzwiami. Zjawiła się tam tak szybko, jakby wiedziała, że będę tutaj o 2:17. Otworzyła drzwi i od razu wpadła w moje ramiona, płacząc cicho. Pocierałam jej plecy, by dodać jej trochę otuchy. Puściła mnie i gestem ręki pokazała bym weszła do środka. Zabrałam swój bagaż i przekroczyłam próg domu, trochę mniejszego od tego, w którym mieszkałyśmy kiedyś razem. Odstawiłam walizkę na bok i ściągnęłam z siebie płaszcz i buty. Chwyciłam jej dłoń, ciągnąc tym samym do salonu. Usiadłyśmy na sofie. Patrzyłam się na nią, aż coś powie.
-Jest w porządku. Nikogo tak naprawdę to nie obchodzi, czy tego chcę, czy nie. - powiedziała ocierając łzy z policzków.
-Jesteś niemożliwa... - westchnęłam. - Jak to nikogo nie obchodzi? A my, to co? - zapytałam z lekkim wyrzutem. Wzruszyła ramionami i oparła się wygodnie.
-Nie chcę tak żyć. Mam już tego dość. - patrzyła się w jeden punkt bez przerwy.
-Victoria...
-Nie, nic nie mów. - zatrzymała mnie, zanim coś powiedziałam. - Znoszę to od kilku lat i nie daję już rady. Cały czas próbuję go zmienić, ale się nie da. On zawsze wraca do tego samego. - wylała z siebie potok prawdy, która nie jest najmilsza. Wszyscy wiemy, jaki jest Hazz. - Skoro on tak może, to ja też.
-O czym ty mówisz? - nie bardzo wiedziałam, o co jej chodzi. Nigdy nie widziałam jej tak śmiertelnie poważnej. Spojrzała na mnie z załzawionymi oczami.
-Wracam do Londynu. - odpowiedziała cicho. Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Ona nie może go tu zostawić! Pomimo tego, co robi, to ona dalej go kocha!
-Żartujesz. - wstałam z kanapy i zaczęłam nerwowo chodzić po pomieszczeniu. Spojrzałam na nią, a ta kiwała głową na boki. - Nie możesz!
-Nie chcecie mnie tam? - zaśmiała się krótko, ale potem wróciła do powagi.
-Nie o to chodzi. Chcesz go zostawić z tym samego?
-On zawsze zostawia mnie samą ze swoimi problemami. - chwyciłam się za głowę, próbując odnaleźć sposób na przemówienie blondynce do rozumu. - Coś, za coś. Jemu się nagle krzywda dzieje i ja mam być na jego zawołanie? Kurwa, nie! - krzyknęła zdenerwowana.
-Ale ty nigdy nie wylądowałaś w areszcie za morderstwo! - okrzyknęłam.
-Kiedy Suzanne próbowała mnie zabić, to nic z tym nie zrobił... - wstała i spojrzała na mnie z pogardą. Po chwili odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia.

***

Od kiedy usłyszałam jej ostatnie zdanie, nie rozmawiałam z nią ani razu. Spałam na kanapie w salonie. Rano wstałam, ubrałam się i zrobiłam sobie mocną kawę. Coś czuję, że w najbliższym czasie dużo takich wypiję. Wyszłam do ogródka mieszczącego się za domem. Był ciepły czerwiec, więc nie musiałam ubierać na siebie płaszcza, w którym przyjechałam. Usiadłam na jednym z leżaków i podziwiałam widok na jezioro, od którego pochodzi nazwa tej miejscowości. Gdy wypiłam kawę, wróciłam do środka i umyłam po sobie kubek. Usłyszałam cichy płacz Darcy, także szybko zmierzyłam do jej pokoju. Podeszłam do różowego kojca stojącego pod ścianą, naprzeciwko okna. Pochyliłam się trochę i wzięłam ją na ręce. Lekko kołysałam jej drobnym ciałem, by się uspokoiła. Spojrzałam na jej śliczną twarzyczkę i zobaczyłam małego Harry'ego. Dziewczynka odziedziczyła po nim wygląd w jakiś dziewięćdziesięciu pięciu procentach. Zielone tęczówki, dołeczki w policzkach, dość mocno zarysowany kształt twarzy oraz loki, których kolor jednak należał do mamy. Słodko się się do mnie uśmiechnęła i nie w sposób było tego nie odwzajemnić. Podeszłam do białej komody i wysunęłam jedną z szuflad. Szukałyśmy z maluchem ubranek, które mogłaby na siebie dziś włożyć. Kiedy znalazłyśmy odpowiedni strój, pomogłam jej go założyć, pomimo tego, że uparcie próbowała zrobić to sama. Na koniec z jej długich, blond włosów zrobiłam warkocza. Zabrałam ją na dół i podałam jej śniadanie. Świetnie sobie sama radziła, więc postanowiłam zostawić ją na chwilę samą, po czym poszłam do sypialni Victorii. Nie zastałam jej tam, ani w łazience, czy garderobie. Szukałam po całym domu, ale jej tam nie było. Zastanawiał mnie ten fakt, gdzie mogła zniknąć o tej porze. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i zadzwoniłam do niej. Nie odebrała za pierwszym, drugim, czy też piątym razem, co zaczęło mnie denerwować. Wróciłam do kuchni, gdy Darcey akurat skończyła jeść. Postawiłam ją na podłodze, a ta pomaszerowała do salonu, gdzie znajdowały się jej zabawki. Zabrałam talerzyk i umyłam go pod bieżącą wodą. Kiedy wycierałam dłonie w szmatkę, przyszła do mnie wiadomość. Odłożyłam kawałek materiału na bok i podeszłam do stolika. Odblokowałam telefon, a dopiero potem odczytałam sms'a.


Będę wieczorem. Zaopiekuj się Darcy. Vicki xx


Gdzie ona zamierza być od świtu do nocy, skoro nie pracuje? Nie wiem i nie wiem też, czy oby na pewno chcę wiedzieć... Zabrałam dziewczynkę na podwórko, by mogła się wyszaleć. Oparłam się o drzewo, obserwując ją, by nic się jej nie stało. W miedzy czasie myślałam co ona może robić tyle czasu. Sama mi kiedyś mówiła, że nie ma tu dużo znajomych i nigdzie nie wychodzi chyba, że z Darcey.


*Oczami Victorii*

Zaparkowałam samochód na parkingu mieszczącym się przed miejscową komendą policji. Weszłam do budynku i dopadł mnie gwar pracujących ludzi. Może bardziej obijających się, bo oni nie robią nic innego poza jedzeniem donuts'ów i piciem kawy. Podeszłam do recepcji, gdzie spotkałam czarnoskórą panią, która nie była raczej pokojowo nastawiona.
-W czym mogę pomóc? - burknęła pod nosem, nie odrywając wzroku od monitora.
-Przyszłam się zobaczyć z Harry'm Styles'em.
-Jest pani rodziną?
-Tak, żoną. - zaczęła coś wpisywać w komputerze, a następnie poinformowała kogoś o moim przybyciu. Minutę później zjawił się obok mnie mundurowy, który poprowadził mnie do mojego męża. Znajdowaliśmy się w małej sali, w której stał tylko stół i dwa krzesła. Usiadłam naprzeciwko lokowatego, a policjant ustawił się w rogu pokoju, aby w razie czego interweniować. Odwróciłam od niego wzrok wzdychając bezradnie, ponieważ myślałam, że będziemy mogli zostać sami.
-Miło, że przyszłaś.
-Mi nie jest tak miło...
-Vicki, posłuchaj...
-Nie, tu nie ma niczego do słuchania. - przerwałam mu. - Przyszłam cię tylko poinformować o... - nie chciało mi to przejść przez gardło.
-Poinformować o...? - ponaglał mnie, widocznie zniecierpliwiony, jak i przerażony tym, co chcę mu powiedzieć.
-Wniosłam dziś pozew o rozwód. - wychrypiałam po chwili, spuszczając wzrok na swoje kolana. Bawiłam się bezczynnie swoimi palcami.
-N-nie możesz mi tego zrobić... - jego wzrok się załamał, a w oczach zbierały się łzy. Przypuszczam tylko, bo nie jestem w stanie na niego spojrzeć.
-Mogę, Harry. Ty robiłeś mi o wiele gorsze rzeczy. - byłam bliska płaczu, lecz zdążyłam się powstrzymać, by nie wybuchnąć przed nim i tym policjantem, który jest świadkiem tej sceny.
-Ale.... Victoria, pomyśl o Darcy. Co jej powiesz, gdy dostaniesz rozwód? Tatuś już z nami nie mieszka, bo co? - próbował wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, ale mu się to nie uda. Zbyt dobrze go znam i jego sztuczki. Gwałtownie się podniosłam i zabrałam swoją torebkę.
-Za kilka dni przyjdą do ciebie papiery rozwodowe. - oznajmiłam i wyszłam stamtąd trzaskając drzwiami. Kiedy usiadłam z powrotem za kierownicą mojego samochodu, dałam moim emocjom ujrzeć światło dzienne. Z moich oczu popłynął potok łez, a ręce bezradnie uderzały w kierownice, próbując wyładować na niej całą swoją złość i ból. On wszystko psuje, a ja cierpię. Zawsze tak było i to się nigdy nie zmieni. Chcę innego życia. Takiego, które będzie prostsze i co najważniejsze - spokojne. Kiedy się uspokoiłam, przekręciłam kluczyk w stacyjce i ruszyłam na lotnisko. Na miejscu udało mi się zabukować bilety dla mnie i dla Darcey na za dwa tygodnie. Nie wiem gdzie się podziejemy, ale mam nadzieję, że Rose będzie na tyle łaskawa, że przyjmie mnie w swoje progi ponownie. Następnie udałam się na totalne pustkowie. Plaża znajdowała się kilka kilometrów od miasteczka i była ona opuszczona. Kiedyś podobno urządzano tutaj najgłośniejsze imprezy w całym stanie, ale spoglądając na to miejsce dzisiaj, nie chcę mi się w to wierzyć. Miejsce to jest niesamowicie ładne. Usiadłam na piachu i wpatrywałam się w zatokę. Woda co chwilę wpływała na piasek pozostawiając na nim kamienie, glony, a od czasu do czasu muszle. Gdy miałam problem zawsze tutaj przyjeżdżałam. Można tutaj odetchnąć, pomyśleć nad swoimi problemami. Harry nie wie o tym miejscu, bo zapewne wtedy straciło by swą moc ukojenia. Odkryłam tą plażę przez przypadek, gdyż z miasteczka nie jest ona widoczna, ponieważ zasłania ją mały klif i drzewa. Kiedy byłam w ciąży z moją kochaną dziewczynką, zachciało mi się długiego spaceru, ale Harry jak zwykle był zmęczony i nie chciał ze mną iść. Wędrowałam naprawdę długo, aż trafiłam tutaj. Teraz szczerze mówiąc jestem zadowolona z tego, że nie chciał ze mną iść tamtego wieczoru na spacer. To jest takie moje miejsce, tylko i wyłącznie. Siedziałam tak póki słońce nie schowało się za horyzontem, a mi nie zrobiło zimno. Ubrałam buty i ruszyłam do samochodu choć trochę odprężona. Wróciłam do domu, a tam powitała mnie roześmiana Darcy i mniej zadowolona Rosalie. Całe odprężenie właśnie rozpłynęło się tak, jak moje małżeństwo. Zostawiłam swoje rzeczy w przedpokoju i idąc za moją córką, wyminęłam Rose. Pobawiłam się z nią, póki małej nie zachciało się spać. Wykąpałam ją i uśpiłam. Zeszłam na dół, do salonu, gdzie czekała na mnie przyjaciółka. Sama się na to zdecydowałam, bo prędzej, czy później i tak będę musiała z nią porozmawiać. Usiadłam naprzeciwko niej, na fotelu, lecz nie spojrzałam na nią. Nikomu nie jestem w stanie patrzeć w oczy. Brunetka siedziała wygodnie na sofie z założonymi rękoma na piersi.
-No proszę! Czyli tak się to robi w Ameryce! Wychodzi się z domu rano i wraca po zmroku zostawiając dziecko z przyjaciółką! - krzyknęła, wyrzucając przy okazji ręce w geście irytacji.
-Ok, to było nie fair, że nie poinformowałam cię o tym wcześniej, ale miałam parę spraw do pozałatwiania. - próbowałam się tłumaczyć.
-Ciekawe jakich, skoro nie masz pracy.
-Byłam u Harry'ego i... - znowu się zablokowałam.
-I gdzie? - trzeba przyznać, że Rose nie jest cierpliwą osobą.
-W sądzie. - odpowiedziałam krótko i wymijająco.
-Po co? - na jej twarzy zapewne pojawił się grymas niezrozumienia. Zastanawiałam się co mam jej powiedzieć i przede wszystkim jak to zrobić. - Victoria...
-Wniosłam pozew o rozwód.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Rozdział 17

-Może mi to wyjaśnisz?- zapytała spoglądając na rany. Na początku zastanawiałem się o co jej chodzi, ale kiedy poruszyłem się o dosłownie parę milimetrów, ból przypomniał mi co się wczoraj wydarzyło. Ociągałem się z odpowiedzią, ale tylko dlatego, że musiałem sobie poukładać to w głowie.
-Byłem wczoraj z John'em na... O, kurwa! - urwałem w połowie zdania, kiedy przypomniałem sobie o moim przyjacielu. Gwałtownie podniosłem się do pozycji siedzącej.
-Co? - Vicki popatrzyła na mnie zdezorientowana.
-John! - krzyknąłem ponownie. - Kurwa! On żyje?! - wstałem i pobiegłem do przedpokoju, gdzie wisiał mój zniszczony płaszcz. Wyciągnąłem z niego telefon i odszukałem jego numer. Próbowałem się dodzwonić kilka razy, lecz na marne. Nie odbierał. Chodziłem w kółko, jak jakiś desperat. Jaki ze mnie przyjaciel, skoro zostawiłem go tam samego?
-To powiesz mi w końcu, o co chodzi?
-Byłem wczoraj na piwie z John'em i kiedy wracaliśmy z baru, jacyś faceci zaczęli nas gonić. Próbowaliśmy uciekać, ale kiedy biegliśmy przez park, potknął się o korzeń drzewa, tym samym jego noga tam utknęła. Jeden z tych kolesi został z nim, widziałem tylko, że
dostał od niego w głowę. Dwaj pozostali pobiegli za mną. Uciekałem tak długo, aż trafiłem to zaułku, który nie miał przejścia. Dogonili mnie i zaczęli bić, ale jakoś udało mi się wyswobodzić i uciec do domu. - po streszczeniu tego, co spotkało mnie wczoraj wieczorem, usiadłem z powrotem na sofie w salonie. Zastanawiałem się, co mogło go spotkać. Nie wiedziałem co zrobić. Postanowiłem pomyśleć nad tym, kiedy będę brał prysznic. Skierowałem się do łazienki, a tam ściągnąłem z siebie bokserki. Gorąca woda zaczęła spływać po moim ciele, lecz nie dawała mi ukojenia psychicznego, ani fizycznego. Po dwudziestu minutach wyszedłem spod prysznica i wciągnąłem na siebie ubrania, które zabrałem ze sobą, kiedy tutaj szedłem. Spiąłem moje przydługawe loki w małego koczka z tyłu głowy i wyszedłem z zaparowanego pomieszczenia. Przed drzwiami spotkałem moją żonę. Jej wyraz twarzy był niesamowicie blady. Szczerze, nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem ją w takim stanie. Ułożyłem dłoń na jej policzku, delikatnie go gładząc.
-K-ktoś do ciebie... - jąkała się cicho. Zmarszczyłem nos w zdziwieniu, bo nikogo się nie spodziewałem. Stanąłem w drzwiach frontowych domu i ujrzałem dwóch funkcjonariuszy.
-Witam, oficer Shelton. Zostaje pan tymczasowo aresztowany pod zarzutem umyślnego zabicia człowieka. - nawet nie zdołałem wypowiedzieć słowa, kiedy pojmali mnie i zakuli moje ręce w metalowe kajdany. Wpakowali mnie do radiowozu, po czym odjechali. Spojrzałem za okno w stronę domu. Ujrzałem zapłakaną Victorię stojącą w drzwiach tak, jak ja dosłownie parę sekund temu. Co ja najlepszego zrobiłem...

*Oczami Rose*

Siedziałam w kuchni w środku nocy z rozchorowanym Alex'em. Biedactwo nie mogło zasnąć, wszystko go bolało. Wstałam z krzesła i chodziłam w koło kołysząc nami na boki, z myślą, że może uśnie. Cicho szlochał w moje ramię. Sam był bardzo zmęczony. Musiałam sobie radzić sama z dwójką małych dzieci, ponieważ Niall wyjechał ze swoim tatą w delegację. Odkąd Harry odszedł z firmy wszystko spadło na nich dwóch. Pracują od świtu do nocy, ja i Maura nie widujemy swoich mężów tak często jakbyśmy chciały. Mówiąc o Maurze, właśnie wyświetliło mi się na telefonie połączenie przychodzące od niej. Nie zastanawiając się kilka razy, przyłożyłam telefon do ucha.
-Cześć Rosalie. Jak się czuje Alex? - zapytała z troską w głosie.
-Nie najlepiej. Dalej nie może zasnąć i wszystko go boli. - poinformowałam moją teściową.
-To może ja przyjadę i ci pomogę? Prześpisz się na chwilę, bo po twoim głosie wnioskuję, że nie spałaś od dłuższego czasu. - zaproponowała.
-Jeślibyś mogła, to byłabym ci wdzięczna. Muszę kończyć, bo zapewne Vicki dobija się do mojego telefonu...
-Ok, w takim razie będę do czterdziestu minut.
-Do zobaczenia. - rozłączyłyśmy się, a ja od razu odebrałam drugi telefon.
-No co tam, młoda? - zaczęłam.
-Nie wiem, jak to zrobisz, ale błagam, przyjedź tutaj... - miała tak płaczliwy głos, że nigdy się z takim nie spotkałam.
-Vicki, co się stało? - zaczęłam się stresować. Jeżeli to znowu Harry, to mu łeb upierdolę. Zawsze on.
-Harry... - pięknie się zapowiada. - Aresztowali go pod zarzutem morderstwa... - rozpłakała się na dobre, kiedy mi szczęka opadła. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam od mojej przyjaciółki. Spodziewałam się jego humorków, wyprowadzki, nawet zdrady, ale nie morderstwa.
-Co ty wygadujesz? - zapytałam, bo tylko na to mnie było w tym momencie stać. Nie usłyszałam od niej żadnej odpowiedzi. Po głowie krzątały mi się myśli, jak mam jej pomóc. Nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego i jechać do Ameryki. Mam wizę, ale mam też dwójkę dzieci, na dodatek jedno jest przeziębione.
-Rose? Jesteś tam? - zapytała cicho, pociągając nosem.
-Tak, jestem. - potwierdziłam. - Nie mogę przyjechać w tym momencie, wiesz ile to wszystko trwa, na dodatek Alex jest chory, a Niall w delegacji z Bobby'm. Postaram się coś wykombinować, ale nie wiem, czy mi się uda. Wiesz chociaż, jak to się stało? - blondynka opowiedziała mi o swoim mężu i jego przyjacielu, John'ie. Styles powinien być pod stałą opieką, bo nie można zostawić go na chwilę samego. Rozmawiałam z nią tak długo, aż przyjechała Maura. Rozłączyłam się i przywitałam się z nią.
-Co masz taką minę, jakbyś ducha zobaczyła? - zapytała lekko rozbawiona. Jak usłyszy co zrobił jej przybrany syn, to nie będzie jej tak do śmiechu.

***

-On nie zasługuje na to, by mieć rodzinę! Jest taki nieodpowiedzialny! - Maura nie dowierzała w historię Styles'ów. - Ja zaopiekuję się Alex'em i Isabellą, a ty tam pojedziesz. - bardziej stwierdziła, niż zapytała, czy zaproponowała.
-Nie zostawię cię z nimi sam na sam, przecież wiesz ile to roboty... - westchnęłam.
-Rosalie, wychowywałam Niall'a i Harry'ego w tym samym czasie. Nic nie jest w stanie ich przebić, wasze dzieci przy nich dwóch to aniołki. - gdyby nie atmosfera, jaka panuje od kilkunastu minut, to zapewne śmiałabym się teraz wniebogłosy. - Musisz im pomóc, sami nie dadzą sobie rady. - położyła dłoń na moim ramieniu.
-Wiem, ale co ja zdziałam? Tutaj potrzebny byłby Niall, on jest jego przybranym bratem, więc ma więcej do gadania.
-Mówiłaś mu już? - zapytała siadając obok mnie na krześle.
-Nie, nie rozmawiałam z nim od wczoraj. - podparłam głowę na dłoniach, próbując trochę odetchnąć. Na szczęście mój syn w końcu zasnął.
-To zadzwoń do niego. Powinien wiedzieć.
-Tak, ale nie chcę psuć mu kolejny raz wyjazdu służbowego. Zawsze się coś dzieje, kiedy jego nie ma w domu.
-Ale rodzina jest ważniejsza od pracy. Zresztą, Bob poradzi sobie, ponieważ sytuacja się trochę stabilizuje.
-To tyle dobrze... - odpowiedziałam i sięgnęłam po telefon. Wybrałam numer mojego męża i czekałam aż odbierze.
-Halo? - usłyszałam zmęczony głos.
-Cześć, Niall.
-Hej, kochanie. - rozpogodził się trochę. - Wiesz, która godzina? - zaśmiał się, bo pomimo tego, że nie ma go w kraju, w ciągu dalszym jesteśmy w tej samej strefie czasowej.
-Wiem, ale teraz mamy ważniejszą sprawę, niż trzecia nad ranem.
-Co się stało? - spoważniał.
-Musimy pomóc Styles'om. Hazz został tymczasowo aresztowany za morderstwo. - słyszałam, jak zakrztusił się napojem.
-Żartujesz sobie, prawda? - skąd ja znam taką reakcję?
-Nie. Twoja mama kazała mi tam jechać i ich ratować, ale przecież ja nic nie zdziałam. Do tego jesteś potrzebny ty i twój tata zapewne też. - jestem prawie w stu procentach pewna, że chwyta się za głowę, a jego wzrok wędruje niespokojnie po każdej rzeczy w pomieszczeniu.
-Nie mogę, Rose. Przynajmniej nie teraz. - powiedział niepewnie.
-Zdaję sobie z te...
-Jedź tam na razie sama. Poradzisz sobie, wierzę w ciebie. My pojawimy się trochę później i zobaczymy się na miejscu.
-Ale...
-Roza, oni sobie nie poradzą, a Victoria została sama z Darcy.
-Tak, ale jakbyś nie zauważył też mamy dziecko. Nawet dwójkę, a jedno z nich jest chore...
-Przecież moja mama tam jest, zaopiekuje się nimi. - westchnęłam zrezygnowana. - Kochanie...
-Dobrze, pojadę. - odpowiedziałam krótko.
-Dziękuję. Wiesz, gdzie jest twoja wiza i paszport?
-Tak, wiem. Zaraz sprawdzę kiedy jest najbliższy samolot i się spakuję.
-Zadzwoń do mnie, zanim wylecisz, ok?
-Jasne. - uśmiechnęłam się lekko. Po drugiej stronie słuchawki usłyszałam cmoknięcie, które zawsze mnie rozśmiesza. Pożegnałam się z nim i wzięłam laptopa z dawnego gabinetu mojej przyjaciółki. Wyszukałam stronę lotniska w Londynie i sprawdziłam, kiedy będzie najbliższy samolot lecący do Seattle. Dziś około godziny szesnastej. Ok. Teraz zostało mi tylko spakować się i przygotować wszystko dla mamy. Chodziłam rozproszona po całym domu. Cały czas coś poprawiałam, zbierałam potrzebne rzeczy. Nawet nie wiem na ile tam jadę, więc spakowałam się na co najmniej dwa tygodnie. Przesadziłam?
-Rosalie, kochanie. Spokojnie, wszystko będzie dobrze. - Maura pocieszała mnie za każdym razem, kiedy tylko obok niej przeszłam. Stanęłam w miejscu i mocno zmrużyłam oczy, próbując trochę odsapnąć.
-Miejmy taką nadzieję. Przygotowałam wszystko dla dzieciaków...
-Wiem, widziałam i słyszałam. - uśmiechnęła się pogodnie w moją stronę. Ze zmęczeniem oddałam to. - Idź się połóż, musisz być wyspana. - poinstruowała mnie. Przytaknęłam kiwnięciem głowy i ruszyłam w stronę sypialni. Opadłam na łóżko niczym głaz spadający z ogromnej góry. Wtuliłam się w poduszkę Niall'a, która tak ładnie pachnie. Nie potrzebowałam nawet pięciu minut by zasnąć.


***

-Na pewno sobie poradzisz? Może jednak zostanę i poczekamy, aż Niall i tata wrócą? - dopytywałam się teściowej. Ta ze zrezygnowaniem kiwała głową na boki.
Isabella
-Poradzę sobie. A teraz idź, bo się spóźnisz! - poganiała mnie. Ucałowałam główkę małej Belli, która była w ramionach mojej mamy. Alex'a, który stał obok, przytuliłam z całej siły. Kiedy się pożegnaliśmy, wsiadłam do taksówki, która czekała pod naszym domem od kilkunastu minut. Zawiozła mnie pod samo wejście lotniska. Zabrałam swoją walizkę i bagaż podręczny, a następnie skierowałam się do obsługi klienta. W sumie to nie musiałabym tam iść, bo wiele razy już to przechodziłam i pamiętam całą regułkę. Młoda kobieta pokierowała mnie w odpowiednie miejsca, także już niecałą godzinę później byłam po odprawie i zostało mi jedynie czekać, aż będę mogła wejść na pokład samolotu. Kiedy już można było wchodzić, najpierw musieliśmy ustawić się w kolejce, by nasze bilety zostały sprawdzone.
-Witam. Lot do Seatlle, zapraszam dalej. - przeszłam przez korytarz i weszłam po schodkach do samolotu. Tam witały nas stewardessy i kierowały na swoje wykupione miejsca. Na szczęście trafiło mi się miejsce pod oknem. Odłożyłam swój bagaż podręczny i usiadłam czekając na start tego kolosa.
-Witamy w linii AirExpress. Naszym celem jest Seattle w stanie Washington. Prosimy o zapięcie pasów. Życzymy miłego lotu. - ogłosiła jedna ze stewardess, które stały przy wyjściu. Następnie wróciła na swoje miejsce, a my mogliśmy usłyszeć, jak silniki samolotu zaczynają pracować. To będzie długi lot.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Rozdział 16

*Oczami Victorii, półtora roku później*

Zgodziłam się na wyprowadzkę z Anglii. Harry postanowił, że teraz zamieszkamy West Lake Stevens. Miejscowość ta znajduje się w stanie Washington, jakieś 60 kilometrów od Seattle. Wynajęliśmy niewielki, ale też nie najmniejszy dom. Bardzo przytulny swoją drogą. Mieszkamy tutaj ponad rok i jest dobrze. Suzie nie daje o sobie znać, więc możemy prowadzić normalne życie, o którym marzymy. Mąż, żona, dziecko, piękny dom w pięknej miejscowości.
Dziecko. W marcu, zeszłego roku, urodziła nam się córka. Nazwaliśmy ją Darcy, chodź tak właściwie zrobił to Harry. Teraz ma roczek i jest całym moim światem. Kocham ją ponad wszystko i teraz zdaję sobie sprawę, że nie powinnam się tak bać macierzyństwa. Szybko nauczyła się chodzić, a teraz zaczyna powoli wymawiać pojedyncze słowa. Z urody podobna jest bardziej do mnie, natomiast odziedziczyła po Harry'm kolor oczu i dołeczki w policzkach. Niestety, charakter również ma taki, jak Hazz. Jest dość wybuchowa, łatwo się denerwuje. Jak chce, to potrafi być grzeczną dziewczynką.
***

-Chodź, kochanie. Czas wracać do domu. - wystawiłam dłoń, by mała mogła ją złapać. Jakby od niechcenia chwyciła ją i zaczęła ciężko stąpać w stronę wyjścia. Zawsze tak się kończy spacer na plac zabaw. Westchnęłam rozbawiona, po czym również zaczęłam zmierzać w stronę domu. Kiedy wróciłyśmy, Darcey zajęła się domkiem dla lalek, a ja zaczęłam przygotowywać obiad dla mojego męża, który za niedługo powinien wrócić z pracy. Przygotowałam jego ulubione danie i zasiadłam do stołu, czekając na niego. Piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści minut, godzina, a jego wciąż nie ma. Nie odbiera również moich telefonów. W Londynie stwierdziłabym, że padł mu telefon i stoi w korku. Tam zdarzało się to na co dzień. Natomiast tutaj nie ma korków, to nie jest metropolia. Z około godzinnym spóźnieniem, raczył się pojawić.
-Gdzie ty tyle byłeś? - zapytałam, kiedy usiadł do stołu, wcześniej witając się tylko z naszą córką.
-Musiałem zostać dłużej w pracy. - odpowiedział wymijająco i na tym skończyła się nasza rozmowa. Szybko dokończyłam kolację, a następnie udałam się do naszej sypialni. Wzięłam komórkę do ręki i wykręciłam numer mojej przyjaciółki. Nie trwało to długo, ponieważ mam ją ustawioną na szybkim wybieraniu.
-Halo? - usłyszałam zaspany głos brunetki. Zazwyczaj nie dbam o to, czy u nich jest południe, czy środek nocy. Tylko Rosalie zwraca na to uwagę.
-Cześć, to ja. - przywitałam się.
-Serio, nie masz lepszych godzin na dzwonienie do mnie? Jest czwarta nad ranem! - No tak, lepiej jej nie budzić za wcześnie, bo wtedy nie ma humoru. Ale co mnie to?
-Wybacz, ale ta jest najdogodniejsza. - zaśmiałam się kpiąco.
-Dla ciebie. - mruknęła wkurzona.
-No a dla kogo? - usłyszałam tylko jak prychnęła. - Mniejsza. Co u was słychać?
-Śpimy... - ziewnęła do słuchawki.
-Słyszę. Niall tak bardzo chrapie... - jęknęłam, kiedy chrapanie blondyna rozniosło się po moim uchu. Rose się tylko zaśmiała.
-Wydaje ci się.
-Oczywiście. A tak po za tym, że śpicie?
-Nie uwierzysz, kogo widziałam w weekend...

***

Nie rozmawiałam z nią długo, ponieważ mała Isabella się obudziła i zaczęła płakać. Chyba zapomniałam Wam powiedzieć kim jest Isabella. Otóż, dwa tygodnie od daty urodzenia się Darcy, Rosalie urodziła swoje drugie dziecko, również córkę. Nazwali ją Isabella Pauline Horan. Jest moją chrześnicą. Kochane dziecko, ale to przecież Horan. Zawsze musi coś nawojować. Aczkolwiek, po zakończonej rozmowie, wzięłam prysznic i położyłam się do łóżka. Kiedy zasypiałam, Harry'ego nie było przy mnie.

*Oczami Harry'ego*

Ułożyłem mojego małego skarba do spania, a potem sprawdziłem, czy żona śpi. Kiedy się upewniłem, ubrałem płaszcz i wyszedłem z domu. Umówiłem się z kumplem w pobliskim pubie na piwo. Tak, żeby się wyluzować. Poszedłem tam na piechotę, zajęło mi to niecałe dziesięć minut. Kiedy już byłem na miejscu, przywitałem się z John'em. Zamówiliśmy dwa duże kufle piwa, które po chwili mogliśmy sączyć siedząc przy barze. Rozmawialiśmy praktycznie o wszystkim co nas otaczało i o tym, co się ostatnio działo. Razem pracujemy i jest moim najbliższym przyjacielem tutaj. Nie znam zbyt wielu ludzi, pomimo tego, że mieszkamy tutaj prawie dwa lata. Nie chcę, by znowu się wydarzyło coś niechcianego, dlatego ograniczam swoje kontakty. Zaszło to tak daleko, że rzadko kiedy rozmawiam z Louis'em, Liam'em, Zayn'em, a nawet Niall'em. To tylko rozmowa, bo o widywaniu się nie ma praktycznie mowy. Ostatni raz widzieliśmy się w święta, kiedy do nas przyjechali. To było tylko kilka dni, więc nie spędziliśmy ze sobą dużo czasu. John zauważył moje rozkojarzenie i machnął mi kilka razy ręką przed oczami. Otrząsnąłem się i spojrzałem na przyjaciela.
-Nad czym tak rozmyślasz? - zaśmiał się, bo gdy się z nim umawiałem, gorzko zaznaczałem, że mamy się wyluzować, a nie skupiać na problemach życia codziennego.
-Nad niczym ważnym. - odpowiedziałem krótko i upiłem łyk piwa z mojego kufla.
-Naprawdę? Bo prawie się rozpłynąłeś. - nie wiem co robiłem w tym czasie i chyba nie chcę wiedzieć. Postanowiłem pozostawić ten temat w spokoju. Dopiłem swoje piwo, ale ja wciąż miałem mało, więc zamówiłem kolejne, a John razem ze mną. Nawet nie wiem, kiedy straciłem nad sobą kontrolę. Około trzeciej w nocy postanowiliśmy wrócić do domu, najwyższa pora. Trochę nam się droga poplątała i znaleźliśmy się w jakimś ciemnym zakamarku miasteczka. Nie wiedziałem, że takie tutaj istnieją. Wydostaliśmy się z nich, lecz to był labirynt pełen niespodzianek. Wszędzie pełno szczurów, porozrzucanych śmieci, puste butelki po piwie oraz ich właściciele owinięci w jakieś stare koce. Przed nami był park, więc postanowiliśmy się nim przejść. Co kilkanaście metrów latarnie oświetlały chodnik, ale z marnym skutkiem, ponieważ to światło niewiele dawało. Spacerowaliśmy non stop, aż nogi zaczęły nas boleć. Usiedliśmy na jednej z ławek, by chwilę odpocząć. Siedzieliśmy w ciszy, która została przerwana zbliżającymi się w naszą stronę krzykami. Była to grupka mężczyzn odziana w ciemne ubrania. Nagle wytrzeźwiałem i zacząłem myśleć. Pociągnąłem John'a do wyjścia, by uniknąć konfliktów.
-Ej, poczekajcie, przyjaciele! - usłyszeliśmy za plecami. To sprawiło, że przyśpieszyliśmy krok. Zaczęli za nami biec. Chciałem ich zgubić poprzez bieganie między drzewami, ale bez skutku. Byli coraz bliżej. W pewnym momencie mój kumpel potknął się o korzeń wyrastający z ziemi. Jego noga tam utknęła, nie mógł wstać. Jeden z tych kolesi podbiegł do niego i uderzył czymś w głowę, przez co stracił przytomność. Pozostali dwaj dalej mnie gonili. Wybiegłem z terenu parku i biegnąc to po chodniku, to po drodze próbowałem ich zgubić. Ostatecznie wbiegłem w uliczkę bez przejazdu. Otaczały nas mury. Odwróciłem się, by zobaczyć jak daleko się znajdują. Akurat tutaj skręcali. Mam przejebane. 
- Myślałeś, że nas zgubisz? - zaśmiał się kpiąco jeden z nich. Nie widziałem ich twarzy, bo było zbyt ciemno, za to widziałem w świetle księżyca delikatny zarys ich postur. Dwaj umięśnieni faceci, pewnie z jakiegoś gangu. Po prostu super. Czy muszą mnie spotykać takie sytuacje? Krok po kroku cofałem się, aż natrafiłem na ścianę. Powoli się do mnie zbliżali. Większy, choć obaj byli pokaźnych rozmiarów, zamachnął się, lecz zdążyłem się odsunąć, przez co uderzył pięścią w ceglany mur. Niestety nie uniknąłem kopnięcia ze strony drugiego. Dostałem w brzuch tak mocno, że zgiąłem się w pół. Następnie dostałem w twarz i wylądowałem na ziemi.Obok mnie były cegły, które pewnie poodpadały z muru. Wziąłem jedną z nich i rzuciłem w ich stronę. Średnio się sprawdzało, bo nie trafiłem ani razu, ale rozpraszało ich to, bo uważali by nie dostać w głowę. W między czasie zdążyłem się podnieść i zdobyć na tyle siły, by odbiec kawałek, a następnie znaleźć coś do obrony. Padło na stary, zardzewiały pręt. Odpierałem nim przez jakiś czas atak. Kiedy odzyskałem w pełni siłę, uderzałem w nich pięściami, kopałem. Jeden wylądował na ziemi, lekko otumaniony. Drugi dostał prosto w twarz, a potem rzuciłem w niego jeszcze niezniszczoną cegłą. Dostał w głowę i zemdlał. Zanim drugi się pozbierał, zerwałem się do ucieczki. Odnalazłem drogę do domu, ale nie mogłem się tak pokazać Victorii. Poszedłem na pobliską stację benzynową, a tam wszedłem do łazienki. Kiedy się zobaczyłem w lustrzanym odbiciu, przeraziłem się. Warga porozcinana w kilku miejscach, zadrapania na całym ciele, siniak pod okiem, ubrania potargane. Przemyłem twarz chłodną wodą, a następnie sięgnąłem do apteczki. Znalazłem tam wodę utlenioną i bandaże. Opatrzyłem swoją twarz i ręce. Ponownie spojrzałem na siebie. Dalej nie wyglądam dobrze. Co ja powiem żonie? Zadowolona nie będzie. Odciągając od siebie te myśli, wyszedłem z toalety i wróciłem do domu. Najciszej jak tylko potrafiłem, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Ściągnąłem z siebie ubrania, zostałem tylko w bokserkach. Zaniosłem je na górę, a sam poszedłem wziąć prysznic. Kiedy się odświeżyłem, zabrałem ze sobą koc i z powrotem udałem na dół. Postanowiłem przespać się na kanapie.
***

-Harry... Hazz... - poczułem, jak delikatne dłonie głaszczą mnie po twarzy. Uchyliłem jedno oko, ale szybko je zamknąłem, gdy światło słoneczne się do niego dostało. Przetarłem twarz ręką, lecz to był zły pomysł. Wszystkie obrażenia zaczęły mnie piec. Syknąłem z bólu, mrużąc oczy jeszcze bardziej. Kiedy przestało szczypać, a moje oczy się przyzwyczaiły do światła, spojrzałem na blondynkę. Jej twarz wyrażała wszystko, nie potrzebne mi były słowa. Była przerażona i zmartwiona. - Może mi to wyjaśnisz? - zapytała spoglądając na rany.

__________________________________________________________

Cześć!
Chyba nie ma sensu się tłumaczyć, dlaczego nie było rozdziału przez ostatnie dwa miesiące.
My nie mamy już pomysłów, ale podejrzewamy, że osoby czytające to (Są jeszcze takie?) mają ich mnóstwo. I tutaj kierujemy do Was prośbę. Piszcie w komentarzach co mogłoby się pojawić w najbliższym czasie i co chcielibyście przeczytać. Liczymy na Was!

M&W